domenica 26 ottobre 2014

Ofiary numer 288 i 289




Kobietę znalazł nurek. Była pod pokładem zdezelowanej łodzi rybackiej, która poszła na dno u brzegów Lampedusy.
Urodziło się, gdy matka umierała, tylko po to, aby też umrzeć. Jeżeli wydało z siebie pierwszy krzyk, to wraz z nim przyszła śmierć, gdy woda dostała się do płuc. Zginęli razem, choć może nie w tym samym momencie, uwięzieni wraz z innymi imigrantami pod pokładem łodzi, która zatonęła 3 października 2013 r. tuż przy brzegach Lampedusy. Była to jedna z największych tragedii „śródziemnomorskiego holocaustu”. Matka miała niespełna 20 lat, jej dziecko zaledwie 7 miesięcy. Byli połączeni pępowiną, gdy ich znaleziono. Pochowano ich razem w jednej dużej brązowej trumnie, nadając im numer „288” i „289”. Nic więcej o nich nie wiemy.

Tragedia, od której Europa wciąż odwraca oczy

O tragediach ludzi, których pochłonęło Morze Śródziemne, piszę już od ponad czternastu lat. Nic się przez ten czas nie zmieniło. Przybyło tylko ofiar. Na przestrzeni lat 2000–2013 zginęło co najmniej ponad 23 tys. migrantów, którzy próbowali dostać się do Europy nielegalnie, morzem lub ziemią. To dwa razy więcej niż liczba, którą podaje się oficjalnie – a i tak zaniżona. Tragedia rozmiaru konfliktu zbrojnego – zresztą migranci szturmujący Europę uciekają najczęściej przed wojnami toczącymi się w ich kraju; imigracja jest dla nich osobistą wojną o przetrwanie.

Dane te udało się wreszcie zebrać w sierpniu 2013 roku dzięki projektowi „Migrants Files” –  dziennikarze kilku europejskich gazet podliczyli skrupulatnie ofiary. Informacje są jednak nadal niekompletne. Na mapie, którą można obejrzeć, czerwone kręgi wskazują miejsca największych tragedii. Morze Śródziemne, Cieśnina Gibraltarska i Ocean Atlantycki u wybrzeży Maroko, Sahary Zachodniej i Mauretanii jawią się niczym wielki cmentarz. W ciągu ostatnich czternastu lat przynajmniej 8 tys. osób zginęło w Cieśninie Sycylijskiej, która stanowi dziś jedną z najczęściej uczęszczanych – ale i najbardziej niebezpiecznych dróg migracyjnych do Europy.

„288” i „289”

Kiedy myślę o „holocauście śródziemnomorskim”, jego największym symbolem jest dla mnie właśnie śmierć tej młodej matki i jej dziecka. Na starą, zdezelowaną łódź rybacką, która wiozła ich w podróż do „ziemi obiecanej”, załadowano 518 osób. Kiedy w nocy zbliżali się już do brzegów Lampedusy, ktoś na pokładzie podpalił kołdrę, aby dać znać, że potrzebują pomocy. Na statku wybuchła panika – ci, którzy byli pod pokładem (głównie kobiety, dzieci i nieletni), chcieli się wydostać na górę. Łódź się przechyliła i poszła na dno jak kamień. Zginęło wtedy 366 osób. Tych, którzy ocaleli, uratowali turyści i mieszkańcy Lampedusy, płynąc na pomoc wszystkim, czym się dało. W ubiegłym tygodniu we Włoszech obchodzono pierwszą rocznicę tej – jak do tej pory największej, znanej – tragedii na Morzu Śródziemnym.

Na włoską wyspę przyjechał przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz, aby wziąć udział w uroczystościach upamiętniających ofiary. Powiedział: „Tragedia na Lampedusie jest plamą na sumieniu Europejczyków”. Przyjęto go okrzykami: „Mordercy, to wy jesteście winni!”…

Ciężarną kobietę znalazł nurek – włoski karabinier Renato Sollustri. „Kiedy o trzeciej po południu udało nam się wreszcie dotrzeć do ostatniej komory pod pokładem, przedzierając się przez mur ciał, zobaczyliśmy dziewczynę z brzuchem. Brakowało nam już tlenu w butlach, ale nie chcieliśmy wypłynąć na powierzchnię bez niej i bez młodego chłopca, który miał na sobie niebieską podkoszulkę z napisem „Italia”. Kiedy ją wreszcie wyciągnęliśmy i położyliśmy na dnie, zorientowaliśmy się, że w spodniach był płód. Nie spałem potem przez dwa dni…” – opowiadał Sollustri.

Pozostałe ciała ofiar wyciągano związane sznurami, ścigając się z czasem. W Lampedusie brakowało trumien i miejsc na cmentarzu dla imigrantów. Dyskutowano, czy wcześniaka potraktować jeszcze jako płód, czy już jako człowieka – rozdzielić z matką i pochować oddzielnie w małej białej trumnie, jak pozostałe dzieci. W końcu pochowano ich razem, ale jako matkę i dziecko – siedmiomiesięczny noworodek też otrzymał numer. „Nie zapomnę nigdy tych setek trumien ustawionych w rzędach, w środku są także dzieci” – mówił José Manuel Barroso, przewodniczący Komisji Europejskiej, który wtedy przyjechał osobiście do Lampedusy. Od tamtego czasu jednak nic się nie wydarzyło. A raczej wydarzyło – nowe tragedie, nowe śmierci, kolejne matki i dzieci, które pochłonęło morze.

Do ofiar policzonych przez „Migrants Files” należy dodać ponad 2500 ludzi, którzy od początku 2014 utonęli lub zaginęli na morzu. Tylko 18 września tego roku na wodach międzynarodowych w pobliżu Malty utonęło blisko 400 osób (w tym kobiety i dzieci) w wyniku umyślnego zatopienia łodzi z migrantami przez przemytników ludzi, którzy mieli dopłynąć z nimi do Europy.

W październiku 2013 w południowej części Morza Śródziemnego rozpoczęła się humanitarna operacja wojskowa zwana „Mare Nostrum” (Nasze Morze – jak od wieków jest nazywany basen śródziemnomorski). Cele są dwa: zapewnienie bezpieczeństwa życia na morzu i postawienie przed sądem wszystkich tych, którzy czerpią zyski z nielegalnego przemytu migrantów. Do patrolowania Cieśniny Sycylijskiej i ratowania imigrantów Włosi zaangażowali statki i samoloty marynarki wojennej, sił powietrznych, karabinierów, gwardię finansową, straż przybrzeżną, wojskowy korpus włoskiego Czerwonego Krzyża i policję.

Zdania na temat sensu i skuteczności „Mare Nostrum” są podzielone. Jak ocenia UNHCR –  Przedstawicielstwo Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców – do Włoch w tym roku przybyło dwa razy więcej osób niż w ubiegłym. Fala migracyjna nie maleje, choć lato się już kończy, a wraz z nim dobra pogoda ułatwiająca niebezpieczną przeprawę. Są dni, w którym statki włoskiej Marynarki Wojennej ratują na morzu tysiące osób. Zdaniem przewodniczącego włoskiej partii Ligii Północnej, znanej od dawna ze swojej ksenofobii – w efekcie „Mare Nostrum” wzrosła liczba tych, którzy chcą ryzykować życie. Na operacji humanitarnej mają się więc bogacić przemytnicy ludzi. Z kolei dla włoskiego premiera Matteo Renziego „Mare Nostrum to znak, że Europa ma jeszcze serce i nie pozwoli umierać matkom i ich dzieciom, bez względu na narodowość”.

Drogi przemytu ludzi

Szturm z Afryki na Europę trwa od końca XX wieku. Głównych szlaków migracyjnych jest kilkanaście. Najstarszy z nich, wykorzystywany przez lata, wiódł z Maroka do Hiszpanii, przez Cieśninę Gibraltarską. Drugi „szlak hiszpański” wiedzie z wybrzeża Afryki (Maroko, Sahara Zachodnia, Mauretania, Senegal, Gambia i Gwinea) przez Atlantyk do archipelagu Wysp Kanaryjskich. Przez Morze Śródziemne prowadzi wiele szlaków. Najbardziej uczęszczany i dziś najpopularniejszy łączy wybrzeże Libii (pomiędzy Trypolisem i Az-Zawiją) z Lampedusą, Sycylią i Maltą. Dwie inne drogi morskie łączą wschodnie wybrzeże Tunezji (pomiędzy Susa i Monastyrem) z Lampedusą oraz jej wybrzeże północne (między Al-Watan al-Kibli i Bizertą) z Pantellerią. Z Egiptu wypływają coraz częściej kutry rybackie z emigrantami, które kierują się na wybrzeże wschodniej Sycylii i Kalabrii. Od 2006 roku istnieje nowa trasa migracyjna pomiędzy Algierią i Sardynią – wyrusza się z Annaby (starożytnej Hippony).

Zanim Malta weszła do Unii Europejskiej, była głównym przyczółkiem migracji afrykańskiej –  każdego roku na wyspę z wizą turystyczną przyjeżdżało tysiące migrantów, a stamtąd wieziono ich nielegalnie na wybrzeża Sycylii. Dziś Malta w sposób najbardziej bezwzględny broni się przed nielegalną imigracją. Przemytnicy ludzi wolą więc ją omijać i wybierają Włochy.

We wschodniej części Morza Śródziemnego dwie inne drogi wodne prowadzą z wybrzeża Turcji do pobliskich wysp greckich na Morzu Egejskim. Na Kretę dobijają łodzie z wybrzeża egipskiego. Pod koniec lat 90. ubiegłego wieku wypływano bezpośrednio z wybrzeża Turcji do Kalabrii i z Albanii do Apulii – dziś trasy te porzucono. Jednak w związku z nowym konfliktem w Iraku pierwsza z nich – choć długa i niebezpieczna – może powrócić do łask.

Geografia migracji jest płynna i uzależniona od konfliktów, wojen, kryzysów politycznych lub gospodarczych.

Kto ma prawo do azylu?

Obecnie głównymi krajami, z których napływają imigranci do Włoch, są Syria, Erytrea, Somalia, Egipt, Libia, Nigeria, Irak, Pakistan, Gambia, Mali, Afganistan, Senegal i Sudan. Większość z nich miałaby prawo do azylu politycznego jako uchodźcy. We Włoszech jednak procedury te są długie i utrudniane. UE nie ma wspólnej polityki azylu. Tylko 10–15% imigrantów, którzy przepływają morze z narażeniem życia, chce pozostać we Włoszech; celem reszty jest połączenie się z rodziną mieszkającą w innych krajach. Ludzie przypływający nielegalnie do włoskich wybrzeży są identyfikowani i dzieleni na tych, którzy mają prawo do azylu lub nie. Uchodźców przewozi się do ośrodków pobytu czasowego na terenie całych Włoch, gdzie są przetrzymywani od dwóch tygodni do pół roku, których potrzeba na procedury biurokratyczne zezwalające na wydanie dokumentów pobytowych. Ci, którzy nie mają prawa do azylu (głównie Tunezyjczycy, Marokańczycy, Egipcjanie), są natychmiast wydalani z kraju. Włochy w ostatnich latach podpisały wiele umów bilateralnych o ekstradycji z państwami Afryki Północnej. Ale po Arabskiej Wiośnie i upadku reżimów po drugiej stronie Morza Śródziemnego nie ma już partnerów skorych do kontrolowania migracji.

Biznes na wielką skalę

Nielegalny przemyt ludzi do UE jest bardzo dobrze zorganizowany i przynosi organizacjom przestępczym setki milionów euro rocznie. Odbywa się w dwóch etapach: przeprawa przez pustynię i przeprawa przez morze. Każdy z nich kosztuje od 1 tys. do 2 tys. euro na osobę. Dziś, gdy wzrosła liczba uchodźców, spadły też trochę ceny. Pieniądze za ryzykowną podróż płacą zwykle członkowie rodzin, którzy są już w Europie; niektórzy sprzedają mienie i cały dobytek, aby dostać się do „ziemi obiecanej”. Pieniądze nie podlegają zwrotowi – ale bilet jest „otwarty”, co oznacza, że jeżeli komuś nie uda się dostać łodzią na drugi brzeg, a przeżyje, może próbować jeszcze raz. Podróż trwa miesiące, a dla niektórych nawet lata.

Podstawą systemu są tzw. rekrutujący (recruteurs lub connection man). To ludzie, którzy odbyli niebezpieczną podróż, byli w Europie, a potem powrócili w rodzinne strony – mają kontakty z przemytnikami na każdym szczeblu, zwłaszcza z tymi, którzy organizują przeprawy morskie w Libii i Maroko. Są oni żywą gwarancją tego, że sen o „ziemi obiecanej” jest do zrealizowania.

Pierwszy etap podróży organizują lokalne mafie i przemytnicy. O tym, jak odbywa się przerzut przez Saharę, europejska opinia publiczna wciąż wie bardzo mało. Imigranci są transportowani na ciężarówkach, dżipami lub ukrywani w kontenerach. Podróżują najczęściej bez jedzenia i wody. Konwoje są często zatrzymywane i przeszukiwane przez lokalne policje lub napadane przez bandy, które chcą obrabować migrantów z pieniędzy. Kontenery są też ostrzeliwane. Osoby podróżujące przez pustynię niejednokrotnie zostają ranne i nikt ich nie leczy. Jeżeli ich stan jest ciężki, pozostawia się je na pustyni. W ciągu ostatnich dziesięciu lat udokumentowano 1590 takich zgonów. Dla migrantów Sahara stała się trumną, tak jak Morze Śródziemne. W 2005 r. marokańska policja porzuciła w środku pustyni, bez wody, jedzenia i pomocy medycznej ponad 500 imigrantów wydalonych z hiszpańskich enklaw Ceuta i Melilla.

Niezliczone rzesze młodych niewolników żyją w oazach Nigru i Libii, tworząc getta narodowościowe. W oazie Dirkou w Nigrze doliczono się przynajmniej10 tys. ludzi, którzy utknęli tam bez pieniędzy i muszą miesiącami pracować niewolniczo, aby zarobić na bilet do Libii (ok. 200 zł). Ci, którzy dostaną się wreszcie do Libii lub Maroka, przechodzą w ręce tamtejszych organizacji (które mają charakter przestępczy, ale niekoniecznie są złożone z przestępców – jeden z byłych przemytników, dzięki któremu wzbogaciła się cała okolica, w Maroko został wybrany na burmistrza). W Libii punktem zbiorczym jest Al-Zawija (skąd wypływa się w kierunku Lampedusy, Sycylii i Malty).

Imigranci są ukrywani w magazynach lub domach organizacji przez kilka dni, aż nie znajdzie się jakiś środek transportu – czyli ukradziona łódź rybacka albo wrak, w którym łata się dziury. W nocy wsiadają na pokład. Operacje są prowadzone w pośpiechu, często oddziela się dzieci od rodziców i z tego powodu tak wielu nieletnich bez opieki przybywa do Europy – według danych włoskiego Czerwonego Krzyża tylko w 2013 r. było ich ponad 11 tys. Mężczyźni, którzy zgłaszają się na ochotników, aby kierować łodzią, zwykle bez doświadczenia w żegludze i nawigacji, podróżują za darmo. Trudno się więc dziwić, że łodzie z migrantami tak często wywracają się i idą na dno… Jeszcze do niedawna łodzie prowadzili lokalni rybacy znający dobrze morze – teraz jednak, gdy trwa akcja „Mare Nostrum” i grozi im areszt oraz więzienie, nie chcą ryzykować. Libijczycy, którzy organizują logistykę i przeprawę przez Morze Śródziemne, zarabiają ok. 200 tys. euro na każdej łodzi desperatów.

Libijskie piekło

Kiedy Libią rządził Kaddafi, rząd Silvio Berlusconiego zawarł z nim porozumienie bilateralne o współpracy przeciwko nielegalnej imigracji i sfinansował budowę obozów dla uchodźców, w których miesiącami, a nawet latami, przetrzymywano migrantów. W rzeczywistości były to regularne więzienia. Międzynarodowy Czerwony Krzyż odnotował 60 struktur, w których przetrzymywano ok. 10 tys. migrantów.

Amnesty International i Human Rights Watch wielokrotnie sygnalizowały, że miało w nich miejsce łamanie praw człowieka: bezpodstawne zatrzymania, ciężkie pobicia, tortury i gwałty. Ludzie byli przytrzymywani po kilkadziesiąt osób w małych celach, w bardzo złych warunkach higienicznych, o chlebie i stęchłej wodzie.

„Spędziłam dwa lata w Libii. Byłam trzy razy aresztowana przez policję. Po raz pierwszy, kiedy jechałam przez pustynię – na granicy między Sudanem i Libią. Dwa razy, kiedy byłem już w Libii. Przez miesiąc przetrzymywano mnie w więzieniu w Kufra. Spałam z 50 lub 60 osobami w jednym małym pomieszczeniu, na ziemi – mężczyźni razem z kobietami. Dawali nam tylko śmierdzącą wodę i stary chleb. Byłem świadkiem gwałtu na kobietach. Często czterech lub pięciu policjantów wchodziło do celi, wybierało jedną i gwałciło ją przy wszystkich. Wiele kobiet zachodziło w ciążę. Wiele zginęło w wyniku nielegalnych aborcji do jakich je zmuszano” – to świadectwo Erytrejki, której udało się dotrzeć do Włoch. Włoskie organizacje humanitarne takich świadectw zebrały wiele.

Holocaust przez małe „h”

Dziś w Libii panuje prawdziwy chaos, walczą ze sobą różne ugrupowania religijno-polityczne. Imigracja wymknęła się całkowicie spod kontroli rządowej i dla wielu Libijczyków stała się regularnym źródłem utrzymania. Każdego dnia z libijskiego wybrzeża odbijają zdezelowane łodzie wypełnione po brzegi zdesperowanymi ludźmi. Ich przemytem zajmuje się prawie każdy. Więzienia dla migrantów funkcjonują jednak nadal i wciąż są w nich przetrzymywani mężczyźni i kobiety – tylko dlatego, że są „nielegalni”. Nikt w Unii Europejskiej jednak o tym nie mówi – a zwłaszcza o tym, że kobiety, które na pokłady starych kutrów i łodzi wsiadają już w zaawansowanej ciąży, to najczęściej ofiary gwałtów dokonanych przez przemytników, bandytów, żołnierzy czy policjantów.

Zwrotu „holokaust śródziemnomorski” na opisanie tej nieprawdopodobnej tragedii użył Andrea Riccardi – były włoski minister ds. współpracy międzynarodowej i integracji oraz założyciel Wspólnoty św. Idziego. Może dla niektórych będzie to termin nieodpowiedni – ze względu na proporcje. Na naszych oczach jednak toczy się zagłada – holocaust przez małe „h”, na który Europa patrzy z taką samą obojętnością, jak patrzyła na Shoah. Numery „288” i „289” są jej wymownym symbolem.

W lipcu 2013 roku papież Franciszek odwiedził Lampedusę. W homilii powiedział: „Gdzie jest twój brat? Kto jest odpowiedzialny za tę krew? W literaturze hiszpańskiej jest komedia Lope de Vegi, która opowiada o tym, jak mieszkańcy miasta Fuente Ovejuna zabijają Gubernatora, gdyż jest tyranem, a robią to w taki sposób, by nie było wiadomo kto wykonał wyrok. A gdy sędzia królewski pyta: «Kto zabił Gubernatora?», wszyscy odpowiadają: «Fuente Ovejuna, panie». Wszyscy i nikt! Również dziś z mocą budzi się to pytanie: Kto jest odpowiedzialny za krew tych braci i sióstr? Nikt! My wszyscy tak odpowiadamy: nie ja, ja nie mam z tym nic wspólnego, być może inni, ale z pewnością nie ja. Ale Bóg pyta każdego z nas: «Gdzie jest krew twojego brata, która woła aż do mnie?». Dziś nikt nie czuje się za to odpowiedzialny; utraciliśmy poczucie bratniej odpowiedzialności”…


Agnieszka Zakrzewicz z Rzymu

venerdì 18 aprile 2014

Czy Stwórca powinien się leczyć? - o sztuce "Boże mój!"


Czy Bóg istnieje i jaka jest jego prawdziwa natura? Dlaczego stworzył człowieka? Skoro człowiek powstał na obraz i podobieństwo Boga, to czy Bóg jest ludzki? I w końcu: ile i co Bóg może naprawdę?
To tylko niektóre z pytań nasuwających się po obejrzeniu sztuki "Boże mój!" izraelskiej dramaturg Anat Gov. Sztuki, którą warto zobaczyć, gdyż zmusza do głębokiej, ponadczasowej refleksji nad istnieniem Boga, jego istotą i jego stosunkiem do człowieka oraz nad człowieczeństwem i ludzką relacją z Bogiem.

"Boże mój!" to przedostatnie dzieło Anat Gov, zmarłej na raka w 9 grudnia 2012 roku, po pięcioletnich zmaganiach z chorobą, która współpracowała z Teatrem Cameri - jednym z największych i najważniejszych w Tel Avivie. W ciągu ostatnich trzech lat jej sztuka została przetłumaczone już na kilka języków i pokazana w różnych krajach.
Ja miałam okazję obejrzeć ją na scenie Teatru Jaracza w Łodzi, w reżyserii Jacka Orłowskiego i w świetnej obsadzie Bronisława Wrocławskiego, Mileny Lisieckiej oraz Marcina Łuczaka. Jest to pierwsza polska inscenizacja dzieła Gov, przetłumaczonego przez Agnieszkę Olek.

Okrucieństwo i miłosierdzie

Tragikomedia autorstwa Gov - bo tak należy nazwać jej świetny tekst, który potrafi wzbudzić śmiech i wywołać łzy - to historia bardzo prosta.
Pewnego dnia do Elli - psychoterapeutki pracującej z dziećmi trudnymi - dzwoni dość ekscentryczny pacjent, chcący umówić się na 50 minutową terapię. Tajemniczy facet każe nazywać się B... To tajny agent, szef wywiadu, który śledzi kobietę? - nie ma innej możliwości, skoro on wszystko o niej wie.

Ella, której rolę w Teatrze Jaracza z niezwykłą empatią i mistrzostwem odgrywa Milena Lisiecka, to samotna matka wychowująca autystyczne dziecko. Jej już prawie dorosły syn nazywa się Lior i nigdy nie wypowiedział jednego słowa. Kobieta nie traci jednak nadziei, że kiedyś zacznie mówić. Mąż zostawił ją i odszedł do młodszej, atrakcyjniejszej kobiety, by mieć z nią zdrowe dzieci.

Ella praktycznie nie ma już marzeń - chciałaby tylko, aby spadł deszcz i pozwolił przetrwać roślinom w jej zadbanym ogrodzie. Jest ateistką. To znaczy - nie wierzy w istnienie Boga, gdyż życie okazało się dla niej zbyt okrutne, aby dopuścić myśl, że jest gdzieś miłosierny i sprawiedliwy Stwórca. A jednak czasami rozmawia z nim odgrażając mu się. I z tego właśnie powodu pan B... wybiera ją, chcąc porozmawiać o swoich boskich problemach, ponieważ to on jest Bogiem...

Aby ukazać prawdziwe oblicze Boga - Bronisław Wrocławski wybrał stylizację na Roberta de Niro z "Nietykalnych", przywdziewając jasny prochowiec i kapelusz. To gangsetr i celebryta w jednej osobie, który nigdy nie zaznał poczucia niższości, nie odczuwa współczucia, nie znosi sprzeciwu, szybko wpada w gniew i przede wszystkim nie rozumie człowieka, którego sam stworzył. Zrobił to z nudów, z potrzeby posiadania przyjaciela, a może przede wszystkim ogrodnika, który podlewałby jego wspaniały rajski ogród? Człowiek-mężczyzna zawiódł go jednak, gdyż bardziej interesował się kobietą, którą Bóg dał mu dla zabawy. Dlatego wypędził go z Raju.

Cała sztuka Anat Gov opiera się na błyskotliwym dialogu pomiędzy dwiema głównymi postaciami - Ellą i Bogiem, doprowadzającym widza niejednokrotnie do głośnego śmiechu, ale i do niemej goryczy. I zagrać taką sztukę nie jest łatwo - Lisiecka i Wrocławski są godnymi siebie partnerami, potrafiącymi utrzymać widza w napięciu przez ponad półtorej godziny.

Silnym kontrapunktem, będącym jednocześnie koniecznym dopełnieniem ich sporów jest milczący, zamknięty w drugim pokoju Lior, którego przekonywująco zagrał Marcin Łuczak. Nieobecne autystyczne dziecko to kara boska i jednocześnie boski wyrzut sumienia. Zrozpaczona Ella w swoje 34 urodziny próbowała odkręcić gaz i zabić siebie wraz z synem, ale miłość do niego powstrzymała ją.

Dlaczego Bóg jest taki nieludzki?

Kiedy Bóg rozsiada się wreszcie na kozetce psychoterapeutki, wyznaje że ma depresję i wpędziło go w nią ciągłe wsłuchiwanie się w problemy innych, w ich prośby i lamenty. "Jak trwoga to do Boga" - tylko w tych okolicznościach ludzkość ucieka się do swego Stwórcy. A od 7 miliardów skarżących się - rzeczywiście może spuchnąć głowa. W chwilach radości czy spokoju nikt o nim nie myśli. Nikt nie interesuje się nim bezinteresownie. 

Bóg wpadł już w taką apatię, że chciałby wreszcie umrzeć. Nie może jednak zrobić tego - bo dotąd, dokąd będzie żył na ziemi choć jeden człowiek, który wierzy w niego - Pan B... będzie istnieć. Jeśli więc Ella mu nie pomoże będzie zmuszony dokonać kolejnego potopu (tym razem bardziej udoskonalonego) i zgładzić całą ludzkość.

Psychoterapeutka zarzuca mu bezwzględność i okrucieństwo, pokazując jak bawi się ludzkim losem, a zwłaszcza Narodem Wybranym - "400 lat niewolnictwa, 40 lat na pustyni bez łazienki, 2 tys. lat wygnania, święta inkwizycja i Treblinka". Wystawia na próby tych wiernych, którzy go naprawdę bezgranicznie miłowali - od Adama i Ewy oraz ich synów Kaina i Abela po Hioba, którego życie stało się przedmiotem zakładu między Bogiem a Szatanem - będącym w rzeczywistości wysłannikiem bożym.

Dlaczego Bóg pozwala by na ziemi istniało tyle zła? Dlaczego dopuszcza by cierpieli niewinni i sprawiedliwi? I to właśnie ich wystawia na próbę? Dlaczego Miłosierny karze ludzkość, a przede wszystkim swoich wybranych i umiłowanych?

Jako psychoterapeutka Ella odkrywa odpowiedź na to pytanie. Bóg nie potrafi opanować swoich wybuchów gniewu. W stosunku do ludzi zachowuje się jak "bijący mąż". Ludzkość go drażni, więc on w końcu wybucha, stosując przemoc psychiczną, fizyczną i dopuszczając do jej eskalacji. Potem następuje "miesiąc miodowy" - czyli faza przebaczenia i troski. Człowiek - jak ofiara przemocy domowej - próbuje przebłagać Boga i go udobruchać poprzez modlitwy i ofiary, a przede wszystkim usprawiedliwić jego zachowanie, przyjmując całą winę na siebie i obwiniając się za grzechy.

Kiedy psychoterapeutka odsłania ten prosty psychologiczny mechanizm, Pan B. siedzący na kozetce przyznaje się, że po tym, jak ukarał Hioba zabijając jego dzieci i zarażając go trądem, coś mu się stało. Stracił swoją moc i od tamtego czasu nie czyni już cudów - ani tych złych, ani dobrych.

Jak to? A wojny i plagi? A Holocaust i Hiroszima? A całe to zło, które w postać chorób, głodu, biedy, nienawiści rasowej, ksenofobii i wszelkich innych fobii nęka ludzkość od ponad dwóch tysięcy lat? Kto za to odpowiada?
Człowiek stworzony na obraz i podobieństwo Boga wszystkiego się od niego nauczył...

Kto kogo stworzył i na czyje podobieństwo?

Czy w każdym człowieku można dostrzec Boga? Jakiego Boga? - skoro ludzkość od swego zarania żyje na krawędzi dobra i zła, być może zbyt często wpadając w czarną otchłań. I jeżeli człowiek został stworzony na podobieństwo Boga to czy Bóg jest choć trochę ludzki? - te pytania nasuwają się po obejrzeniu sztuki Anat Gov.

Pisarka jest znana jako izraelska działaczka lewicowa, osoba bez wątpienia wątpiąca, racjonalna i niejednokrotnie podważająca istnienie Boga w swoich dziełach. Żydzi nie wierzą w Chrystusa jako bożego syna i Mesjasza, niektórzy powątpiewają też, iż rzeczywiście był on postacią historyczną. Nic więc dziwnego, że w sztuce "Boże mój!" brakuje tej ważnej refleksji nad tym największym gestem Miłosiernego Stwórcy, w który wierzą chrześcijanie: posłanie swego syna by zbawił ludzkość poprzez okrutną śmierć na krzyżu. "Boże mój czemuś mnie opuścił...?" - to ostatnie słowa umierającego Jezusa, którego Ojciec wystawił na tak nieludzką próbę w Wielki Piątek.

A jednak Anat Gov potrafi pokazać nam człowieczeństwo Najwyższego. Pięćdziesięciominutowa terapia u psycholożki Elli pomaga Panu B. zmienić swoją postawę i motywacje działania, poczuć większą empatię do ludzi, współczucie i litość, podnieść poziom samokontroli nad gniewem, poradzić sobie z lękiem przed samotnością i stresem wynikającym z wysłuchiwania miliardów próśb.
Niedojrzały emocjonalnie Bóg poprawia swoją uczuciową więź z człowiekiem i zamiast zachowywać się jak "bijący mąż", staje się wreszcie ludzki i czyni cud: deszcz spada na wyschniętą ziemię, a Lior wypowiada pierwsze słowa.

Dla niewierzącej katoliczki, jaką jestem ja - widząc, że urodziłam się i wychowałam w kulturowym kręgu tej religii - sztuka napisana przez niewierzącą żydówkę, jest silnym bodźcem do refleksji, nad tym czy to przypadkiem nie człowiek stworzył Boga na swój obraz i podobieństwo. "Boże mój!" ma jednak tyle odcieni, że pozwala na wiele różnych rozmyślań zarówno niewierzącym, jak i wierzącym, a przede wszystkim wątpiącym i poszukującym.

Dobrze, że to dzieło Gov zostało przetłumaczone na język polski i w niecałe trzy lata od jego powstania wystawione na scenie kameralnej łódzkiego Teatru Jaracza. Warto pójść zobaczyć "Boże mój!" w tej świetnej reżyserii i obsadzie aktorskiej. Jest tylko jeden problem - od marcowej premiery sztuka cieszy się takim powodzeniem, że zostały wysprzedane już wszystkie bilety.
To świadczy chyba najlepiej o jej wielkiej aktualności i zapotrzebowaniu polskiego społeczeństwa na refleksję nad człowieczeństwem i ludzką relacją z Bogiem.

Agnieszka Zakrzewicz, Rzym, kwiecień 2014





 




Boże mój!

reżyseria i opracowanie muzyczne - Jacek Orłowski
przekład - Agnieszka Olek
asystent reżysera, inspicjent, sufler - Ewa Wielgosińska
reżyseria światła - Szymon Lenkowski
scenografia - Izabela Stronias

Obsada:
Bóg - Bronisław Wrocławski
Ella - Milena Lisiecka
Lior - Marcin Łuczak

sabato 1 febbraio 2014

Mój brat muzułmanin vs Mój brat żyd czyli MÓJ BRAT CZŁOWIEK (refleksje spod palmy)

Drogi Antoni, w zasadzie przypadek spowodował, że przystanęliśmy wspólnie na pewnym rozstaju dróg naszego życia, którymi podążamy nieustannie, w różnym czasie i różnych kierunkach, często podróżując do tych samych miejsc, z tą samą książką w ręku, ale nigdy nie idąc tym samym śladem. Ten sam przypadek sprawił, że od niedawna wymieniamy się czasami prywatnie (na Facebooku i mailowo) naszymi myślami i spostrzeżeniami - Ty w swoich Zapiskach spod Puszczy, ja we fragmentach tekstów, nad którymi właśnie pracuję.

T
a nasza komunikacja pokazuje, że media społecznościowe - wbrew niektórym badaniom - potrafią naprawdę zbliżyć ludzi, a nie tylko dawać im złudzenie pozornej wspólnoty podczas chwil samotności przed komputerem. A jednak - ja przed moją Osią czasu i Ty przed swoją, kiedy przed naszymi oczami przesuwają się zdjęcia i komunikaty, czasami wysyłane w pustkę, które odsłaniają nasze myśli i poglądy - zdajemy sobie doskonale sprawę, jak bardzo różnimy się od siebie, jaki dystans nas dzieli w postrzeganiu świata i podejściu do zagadnień natury filozoficznej, politycznej, religijnej czy egzystencjalnej.       

W
iemy dobrze, że ja i Ty  - jeżeli chodzi o nasze opinie - stoimy często na dwóch przeciwnych brzegach rzeki. To jednak nie przeszkadza nam popatrzeć z różnej perspektywy na ten sam pień drzewa, który płynie z prądem. Ta chęć i próba spojrzenia przez chwilę w tym samym kierunku budzi nasz obopólny szacunek do siebie, pozwala nam otworzyć szerzej oczy i uszy.

Kiedy przysłałeś mi tuż przed świętami Bożego Narodzenia tekst napisany w ciszy Twojej puszczy "Mój brat muzułmanin", pytając czy go rozumiem? - ja byłam na Półwyspie Synaj i czytałam go siedząc pod palmą. Odpowiedziałam Ci wtedy, że skomentuję go po powrocie. Zbieg okoliczności sprawił, że tego samego dnia, tą samą drogą, otrzymałam inny tekst do przeczytania - "Próby świadectwa" Andrzeja Koraszewskiego zamieszczony na jego nowym blogu Listy z naszego sadu.
   
Jestem Ci wdzięczna za te rozważania, które skierowałeś także do mnie, gdyż w tym swoim krótkim tekście zawarłeś wiele przemyśleń i wątpliwości, jakie noszę w sobie od dawna i które powinnam w końcu sprecyzować i wyrazić. Dlatego właśnie zdecydowałam się odpowiedzieć Ci w formie listu otwartego - skierowanego nie tylko do Ciebie, ale także do Andrzeja Koraszewskiego i do moich Czytelników. Bez wątpienia te moje refleksje spod egipskiej palmy, po przeczytaniu "Zapisków spod Puszczy" i "Listów z naszego sadu" - to także próba świadectwa. Ta otwarta i publiczna forma epistolarna, z wielu powodów, wydała mi się najbardziej trafna.

O listach

Tak się właśnie składa, że "Listy przeciwko wojnie" Tiziano Terzaniego, które Ty cytujesz w swoich zapiskach "Mój brat muzułmanin", przeczytałam na łamach Corriere della Sera w 2001 roku, zaraz po ataku terrorystycznym na WTC i w odpowiedzi na tekst Oriany Fallaci "Wściekłość i duma" opublikowany pod koniec września tamtego roku w tej samej włoskiej gazecie.

Przez ostatnich kilka miesięcy wydanie włoskie książki Terzaniego woziłam ze sobą w walizce z Rzymu do Łodzi i z powrotem, a potem nawet do Tajlandii - gdyż tkwił we mnie zalążek pewnego projektu literackiego pod roboczym tytułem "Rozmowy o pokoju i wojnie", jednakże mało sprecyzowany i być może zbyt jeszcze odległy. Już wtedy rodziła się we mnie idea, aby kontynuować dalej moje wywiady zebrane w dwóch tomach opublikowanych w 2013 roku "Głosy spoza chóru" i "Watykański labirynt", podejmując jednak tym razem inny ważny i trudny temat. Może uda mi się to zrealizować, a może nie... Jestem jednak przekonana, że misją mojej dziennikarskiej pracy jest spotykać ludzi i rozmawiać z nimi, by dać głos tym, którzy głosu nie mają.

Moje myślenie o "Rozmowach o pokoju i wojnie" też zaczęło się od wymiany krótkiej korespondencji - w tym wypadku z Angelą Staude Terzani, żoną Tiziana, która w 2007 roku zechciała przekazać mi swoje świadectwo dotyczące relacji jej męża z Ryszardem Kapuścińskim. Od kilku tygodni myślę o tym, że powinnam do niej znowu zadzwonić lub napisać, by tym razem porozmawiać właśnie o "Listach przeciwko wojnie", a w szczególności o tym jednym, który jest dla mnie bardzo ważny i dziś znów aktualny: "Sułtan i święty Franciszek". Może wreszcie zmobilizuję się do tego, właśnie dzięki tym refleksjom spod palmy...
   
Cały ten list Terzaniego zasługuje na baczne przeczytanie. Kto zechce, sięgnie sam po jego książkę.
   
Chcę zacytować tu natomiast to, co Kapuściński powiedział o Fallaci i Terzanim na swojej ostatniej konferencji w Rzymie, cztery miesiące przed swoją śmiercią:

"W dziennikarstwie włoskim istniały dwie szkoły myślenia. Obie z tych osób, o których powiem - znałem - i w stosunku do tych osób wiem, co chciały powiedzieć przez swoją działalność. Pierwsza to wielka dziennikarka włoska - Oriana Fallaci, którą poznałem jeszcze w Teheranie, w 1979 roku. Drugi to wielki dziennikarz włoski Tiziano Terzani, który był wtedy korespondentem Der Spiegel w Deli. Było mnóstwo podobieństw biograficznych pomiędzy tymi dwiema osobami. Obie pochodziły z Florencji, obie zajmowały się problemami międzynarodowymi, obie bardzo ciężko zniosły tę samą chorobę śmiertelną - i obie umarły we Florencji mniej więcej w tym samym czasie, wróciwszy po wielu latach nieobecności we Włoszech na swoją ziemię rodzinną. Każde z nich reprezentowało inne sposoby myślenia. Ten świat wielokulturowy Orianę Fallaci przerażał. Nie wiedziała jak się odnaleźć w tym świecie, który znała przecież już wcześniej, ponieważ dla niej jedynym wyjściem z tego wszystkiego było rozdzielić. Tiziano Terzani był odwrotnego zdania. Uważał, że jedynym wyjściem z tej sytuacji jest zbliżyć się, próbować się porozumieć. Oboje ci dziennikarze włoscy reprezentują ten dylemat, który stoi przed nami wszystkimi - rozdzielić się, czy szukać porozumienia? To właśnie posłanie zostawili nam na XXI wiek. My musimy poprzez nasze doświadczenie, naszą praktykę szukać rozwiązania."

W swoich Zapiskach "Mój brat muzułmanin" piszesz Antoni o języku głupoty i nienawiści, który coraz częściej przejawia się w polskich mediach i w Internecie utrudniając zrozumienie i porozumienie pomiędzy nami a nimi. Wspominasz o głupich dziennikarzach, którzy w paśmie porannym RMF FM Dwójka opowiadają sobie dowcipy o strojeniu choinki i jeden z nich brzmi: „Można ubrać choinkę po islamsku, w bombki”.
   
Piszesz: "Zapytam cię, czy wiesz, że to muzułmańscy uczeni przyswoili dla Zachodu osiągnięcia matematyki indyjskiej, a przede wszystkim dziesiętny system zapisu liczb zwanych dziś na ich cześć, arabskimi? Odpowiesz zapewne - tak może było w przeszłości ale dzisiaj - po ataku na nowojorskie WTC w 2001 - trzeba postrzegać muzułmanów jak 'ciemnogród' dążący do zniszczenia naszej cywilizacji. Muzułmanie to terroryści, którzy nam zagrażają i jest ich w Europie coraz więcej - dodasz. Odpowiem ci na to, że dla nich, my ludzie Zachodu, jesteśmy przedstawicielami cywilizacji śmierci, opartej na materializmie, wyzysku i braku zrozumienia dla uniwersalnych wartości islamu."

Cytując Cię, przyznam, że to odważne słowa jak na Europejczyka i Polaka, zwłaszcza dzisiaj, gdy w naszym kraju szerzy się coraz głębsza islamofobia.

Dodam również, że ja Cię rozumiem, bo od kilku tygodni też rozmyślam nad językiem nienawiści i głupoty oraz metodami wyrafinowanej propagandy przenikającej także do naszego społeczeństwa i z premedytacją odsuwającej nas od nich.
   
W ten sposób - Ty i ja, my oboje, którzy przemierzając świat w różnych kierunkach, przez przypadek zatrzymaliśmy się na chwilę na tym samym rozdrożu przed Złotym Meczetem w Stambule - zasłużymy sobie teraz na miano antysemickich lewaków lub co najmniej "zwolenników salonowego lekko w antysyjonizm udrapowanego antysemityzmu", albo "wspólników kolaboracjonistów Warda Churchilla, Noama Chomskiego, Louisa Farrakhana i Michaela Moore'a - zdrajców, którzy sprzedają wrogowi chrześcijańsko-ateistyczny Zachód, chcąc go zmienić w Eurabię" (używając słów Oriany Fallaci, którą zawsze ceniłam za przepiękną retorykę), a może nawet cichych zwolenników Normana Finkelsteina i jego "Przedsiębiorstwa Holokaust".
   
Tak, Mój Drogi Antoni, dziś jest bardzo niewygodne, niebezpieczne i przede wszystkim politycznie niepoprawne pisać, że chce się poznać muzułmanów i islam, i spróbować ich zrozumieć, bo można się nabawić brzydkich etykietek.

*

Witaj, Andrzeju, przez wiele lat staliśmy razem na tym samym brzegu rzeki, nie tylko patrząc na pień płynący z prądem, ale i próbując wejść do zimnej wody by go zawrócić. Wiesz, że zawsze darzyłam Cię olbrzymim szacunkiem, wymieniając także w prywatnej korespondencji miłe słowa. Dlatego, gdy przeczytałam kilka Twoich postów (nie tylko na Racjonaliście), skierowanych do pewnej, dobrze nam znanej osoby, która dziś na łamach "Sofijonu" gości te moje refleksje spod palmy, byłam w szoku: jak starszy dżentelmen może pisać takie rzeczy, zwłaszcza do kobiety? No cóż, klasa to nie woda...

Celem mojego listu do Ciebie nie jest jednak lekcja dobrych manier, lecz jak wiesz - sprawa znacznie poważniejsza. Chodzi oczywiście o MEMRI, Middle East Media Research Institute.

W Polsce działalność MEMRI nie jest jeszcze dobrze znana i w zasadzie dopiero teraz wokół całej sprawy zrobiła się burza. Przez lata - jak sami to ujawniliście z Twoją żoną Małgorzatą - ponad tysiąc tłumaczeń materiałów wychodzących z MEMRI i przez tę agencję przygotowanych zostało opublikowanych na Racjonaliście i nikt nie uprzedził osób dobrowolnie współpracujących z tym portalem, że istnieje jakakolwiek forma współpracy czy zależności pomiędzy największą polską platformą Wolnej Myśli a Instytutem założonym przez Yigala Carmona.

Nie chcę tu powoływać się na "Norman Finkelstein Exposes" używając argumentu o "maszynie propagandy", czy roztrząsać pogłosek o "propagandowej tubie Mossadu", których osobiście nie udało mi się sprawdzić. Przez kilka miesięcy jednak moja skrzynka mailowa była spamowana przez komunikaty MEMRI w wersji włoskojęzycznej, więc wyrobiłam sobie zdanie o jakości informacji produkowanych przez tę agencję. Rozmawiałam też z kilkoma moimi kolegami z mediów zagranicznych: izraelskich, brytyjskich, amerykańskich i arabskich i nikt o działalności Middle East Media Research Institute nie wyraża się pochlebnie.

Ten mój krótki wywód podsumuję anegdotką, którą Carmon sam chętnie opowiada, o tym, jak pewnego dnia zapytał starszego, zaprzyjaźnionego dziennikarza, dlaczego on krytykuje jego pracę, skoro MEMRI ujawnia tylko prawdę? "Nie ma czegoś takiego jak prawda. Każdy news musi być oceniany przez pryzmat tego, komu i czemu służy. A wy służycie wrogom pokoju..." - odpowiedział mu tamten. "A ty uważasz się za tego jedynego, bezstronnego dziennikarza?" - zapytał pułkownik izraelskiego wywiadu. "Jeśli chcesz udawać naiwnego, to rób to proszę, ale nie wobec mnie. Sam wiesz najlepiej, że mówię prawdę." - odpowiedział dziennikarz. "Wiem, bo nie ma czegoś takiego jak prawda" - skwitował Carmon.

C
hoć myślę, że sprawa współpracy pomiędzy MEMRI i Racjonalistą powinna być do końca wyjaśniona, dobrze, że wraz z Małgorzatą założyliście Wasz nowy portal "Listy z naszego sadu" i macie na to fundusze. Nie sądzę, że będę jego stałą czytelniczką, ale od czasu do czasu będę tam zaglądać.

J
ako osoba, która również publikowała na Racjonaliście i włożyła swoją małą cegiełkę w budowanie PSR-u, mam nadzieję, że drogi MEMRI i najważniejszego polskiego portalu Wolnej Myśli, który deklaruje kontynuowanie myśli Tadeusza Kotarbińskiego, już się na dobre rozeszły. Uważam to za uczciwe w stosunku do jego czytelników oraz ludzi, którzy pozostawili tam i nadal pozostawiają swoje teksty.

Braterstwo

W
Twoim tekście "Próby świadectwa", zamieszczonym na nowym blogu "Listy z naszego sadu", który mi przysłałeś do przeczytania tuż przed świętami, piszesz o braterstwie, używając pięknych słów Jana Strzeleckiego:

„Myśmy wiedzieli, czym jest braterstwo. Braterstwo oznacza utożsamianie się z kimś drugim, nieoddzielanie jego losu od swojego; więcej nawet - widzenie jego niebezpieczeństwa wyraźniej niż swojego, doznanie, że jego śmierć jest trudniejsza do przeżycia niż własna. Braterstwo jest łatwością przekraczania tych granic, które filozofowie głoszący samotność człowieka uznają za nieprzekraczalną linię, za którą jest już tylko milczenie lub powrót własnego głosu.”


Choć w sprawie MEMRI stoimy dziś na dwóch przeciwnych brzegach rzeki - myślę, że uda nam się jeszcze nie raz spojrzeć na pnie płynące z jej nurtem, z różnej perspektywy, a nawet próbować je zawrócić.

Ja - tak jak i Ty - uważam, że żyjemy dziś w trudnych czasach, które coraz bardziej przypominają lata trzydzieste ubiegłego wieku. Używając doskonałej przenośni Iana McEwana - myślę, że już od lat po Europie i po świecie krążą "czarne psy". Czujne dobermany Zła czyhają na okazję, aby znowu rzucić się na ludzkość.

"Gdy zaistnieją odpowiednie warunki, w różnych krajach, w różnym czasie następuje wybuch straszliwego okrucieństwa, występnej wrogości wobec życia, a wszyscy są zaskoczeni ogromem swojej nienawiści. Potem ta nienawiść chowa się i czeka.”
- June tłumaczyła Jeremiemu, który zrozumiał podczas swojej podróży do Polski i wizyty na Majdanku, że te zwierzęta były wytworami upodlonej wyobraźni, symbolem zdeprawowanego ducha, których nie mogły usprawiedliwić ani wyjaśnić żadne teorie społeczne. - "Zło, o którym mówię, tkwi w każdym z nas."

Od kiedy przeczytałam książkę McEwana, wiele lat przed jej ukazaniem się w Polsce, wierzę w "czarne psy", ale także wyróżniam "czerwone wilki" i "brudne hieny".
   
Również ja - tak jak i Ty - dostrzegam z niepokojem, że nasienie nazizmu tkwi w radykalnym islamie, nie znoszę wszelkiego fanatyzmu i terroryzm jest dla mnie aberracją umysłową. Myślę jednak, że sami muzułmanie są pierwszymi ofiarami ekstremizmu islamskiego wywołanego przez ślepą nienawiść. Nie wierzę w upadek zachodniej cywilizacji w wyniku huntingtonowskiego "zderzenia cywilizacji", które staje się coraz bardziej nieuchronne, ale jestem przekonana, że prawdziwe Zło tkwi w środku każdego społeczeństwa, każdego narodu i wybuchając od środka prowadzi cywilizacje oraz ludzkość do degeneracji.

Dlatego, tak jak powiedział Kapuściński - dylematem, jaki Terzani i Fallaci pozostawili nam na XXI wiek jest to, czy mamy rozdzielić się, czy szukać porozumienia? Musimy poprzez nasze własne doświadczenie, naszą praktykę poznawania świata, szukać właściwego rozwiązania.

Myślę, że XXI wiek będzie wiekiem islamskim, nie dlatego, że radykalni muzułmanie zasiedlą Europę, ale dlatego, że obserwuję jak na pustyni, kilka kilometrów od Abu Zabi, wyrasta Masdar City i jak Stary Kontynent pod względem gospodarczym oraz cywilizacyjnym staje się coraz bardziej Trzecim Światem.
   
Myśląc o braterstwie - myślę przede wszystkim o drugim człowieku.

*

Refleksje spod palmy

Wybaczcie ten mój ekscentryzm, który skłonił mnie do napisania podwójnego listu i połączenia w nim dwóch spraw i tak wielu wątków, ale gdy - siedząc pod palmą na Półwyspie Synaj - tuż przed świętami, otrzymałam od Was do przeczytania "Zapiski spod Puszczy" i "Listy z naszego sadu", naszła mnie refleksja, że to wszystko łączy się w jakąś całość.

S
ynaj jest wietrzny i silne podmuchy przeczesują korony palm. Wsłuchując się w szelest palmowych liści odnosi się jednak wrażenie, że przypomina on szum jabłoni w sadzie, czy olszyny w lesie, gdy wiatr targa gałęziami drzew. Tu ten powiew niesie ze sobą zapach morza i pustyni.
   
Tu w pewnym sensie zaczęło się wszystko. To na górze Horeb - według Starego Testamentu - Jahwe przekazał Mojżeszowi kamienne tablice z dziesięciorgiem przykazań i zawarł przymierze z Izraelitami. Później rozstąpiło się Morze Czerwone i Bóg wyprowadził naród wybrany z niewoli egipskiej, dając mu Ziemię Obiecaną. Dwa tysiące lat temu Stwórca zawarł z ludzkością nowe przymierze i zesłał na świat swojego syna Mesjasza i Zbawiciela, by odkupił jej grzechy przez swoją śmierć na krzyżu i ustanowił Królestwo Boże przez swoje zmartwychwstanie a apostołowie napisali Nowy Testament i zbudowali jego Kościół.

S
ześćset lat później Dżibril objawił Mahometowi Koran, który miał być ostatecznym i niezmiennym objawieniem Allaha dla ludzkości. Rozpoczęła się era muzułmańska. Od tego czasu były schizmy, wyprawy krzyżowe, Holokaust i zamach na WTC oraz wojna w Afganistanie, najdłuższa od czasów Wietnamu, która nadal się toczy. Wybaczcie ten mój skrót, ale historia to materia rozległa...

Kiedy tak siedzę sobie pod palmą na Półwyspie Synaj i czytam "Zapiski spod Puszczy" i "Listy z naszego sadu", myślę jednocześnie o dwóch rzeczach. O tym, co Primo Levi powiedział w swojej rozmowie z Ferdinando Camonem (Conversazioni con Primo Levi) - "Jest Auschwitz, a więc nie może istnieć Bóg. Nie znajduję innego rozwiązania tego dylematu. Szukam go i nie znajduję." I o groźnie brzmiących słowach Oriany Fallaci określającej się jako chrześcijańska ateistka: "Popełniamy samobójstwo moi drodzy. Zabija nas rak moralny, brak moralności i brak duchowości. Dlatego Europa staje się Eurabią, a Ameryka ryzykuje stać się nią. (...) Zachód jest chory. I co jest dla nas największym zagrożeniem? To, że pożywką dla tego raka są właśnie ci, którzy nazywają się postępowymi, progresywnymi, oświeconymi, liberałami, mężczyźni i kobiety lewicy."

yjemy w szczególnie ważkich czasach. Niewyobrażalny horror dopiero się rozpoczął, ale jest jeszcze możliwym zatrzymać go, czyniąc z tej chwili wielką okazję do refleksji. To także moment ogromnej odpowiedzialności, gdyż niektóre rozgorączkowane słowa wypowiedziane przez rozwiązłe języki, służą tylko rozbudzaniu naszych najgorszych instynktów, szczuciu bestii nienawiści, która drzemie w każdym z nas i wywoływaniu ślepej zapiekłości pozwalającej dokonać każdego czynu, i pozwalającej, tak nam, jak i naszym wrogom, zabijać się i mordować." [1] - pisał Tiziano Terzani do Oriany Fallaci w swoim liście "Sułtan i święty Franciszek", opublikowanym później w książce "Listy przeciwko wojnie".

Z pozdrowieniami spod palm

Agniezka Zakrzewicz

Tekst został opublikowany w:







venerdì 31 gennaio 2014

ADAM MICHNIK - "Rozrachunek z historią"

"Ostatnia podroz. Kapuscinski w Rzymie" - fragmenty

Wislawa Szymborska w Rzymie

Wislawa Szymborska w Rzymie - SPOTKANIA

Włosi odkryli, że Szymborska nie jest święta!


Włosi odkryli, że Szymborska nie jest święta! Polska noblistka i jej wiersze są popularne w Italii, do tego stopnia, że Roberto Saviano cytował je w swoim programie telewizyjnym. Jednym się to podoba, innym to przeszkadza. Ale Włosi, jak to Włosi - cudze grzechy wytykają, a o swoich zapominają. My mieliśmy "komunistkę" Szymborską, a oni faszystę Marinettiego.

To już drugi artykuł w ciągu jednego miesiąca, który włoski tygodnik "Panorama" poświęca "grzechom" Wisławy Szymborskiej. W pierwszym "Wislawa Szymborska: cari radical, la vostra poetessa non è un santino" (Wisław
a Szymborska: drodzy radykałowie, wasza poetka nie jest świętym obrazkiem), znany dziennikarz Marco Filoni uświadamiał Włochów, że polska noblistka stworzyła kompromitujące ją wiersze o Stalinie i Leninie.


Autor stwierdził, iż to nic dziwnego, że rzuciła się ona w objęcia stalinizmu zaraz po wojnie, gdyż jej pierwszy tomik poezji został ocenzurowany. Tłumaczył też, że odcięła się później od komunizmu nawiązując kontakty z dysydentami. Cytując znanego i cenionego znawcę literatury polskiej Francesca Cataluccio, Filoni napisał, że polska laureatka Literackiej Nagrody Nobla, nie pozwoliła nigdy później by jej wiersze, powstałe przed 1956 rokiem, zostały opublikowane powtórnie. Rysa jednak pozostała.
Rezolucja w sprawie wyroku na księży

W drugim artykule w "Panoramie" Marco Filoni dokonał kolejnej wielkiej odsłony trupów w szafie polskiej poetki. W rozmowie z rzymskim księgarzem Massimiliano Timpano, który jako pierwszy doszukał się kompromitujących wierszy i materiałów o Szymborskiej, włoski dziennikarz ujawnił jej kolejny hańbiący krok, a mianowicie - podpisanie, wraz z innymi krakowskimi intelektualistami, "Rezolucji Związku Literatów Polskich w Krakowie w sprawie procesu krakowskiego", domagającej się przyspieszenia wykonania wyroków śmierci na krakowskich księżach, których komuniści kłamliwie oskarżyli o pracę dla obcego wywiadu. O tym fakcie pisał już wcześniej brytyjski tygodnik "The Economist".

Kiedy w lutym 1953 roku księża oczekiwali w celach śmierci na wykonanie wyroku grupa literatów krakowskich, wśród których była Szymborska, podpisała i przekazała władzom rezolucję mającą potwierdzić poparcie społeczne dla "procesu krakowskiego" wymierzonego w Kościół. Na szczęście do wykonania wyroku nie doszło. Plama na honorze jednak pozostaje, bo prawdziwa rola intelektualistów w społeczeństwie powinna polegać na tym, by stanąć po stronie niesłusznie oskarżonych broniąc ich przed reżimem.

Szymborską w Saviano

Dla rzymskiego księgarza Massimiliano Timpano największym odkryciem były nie tyle grzechy Szymborskiej, co fakt, że w Polsce się o nich od dawna dyskutuje całkiem otwarcie, a kompromitujące wiersze komunistyczne i "Rezolucję" można znaleźć bez większego wysiłku w internecie. Dla dziennikarza "Panoramy", największą hipokryzją włoską jest natomiast to, że we Włoszech o tym wszystkim się nie wspomina nawet słowem, choć polska poetka i jej twórczość są ostatnio bardzo modne w pewnych, lewicujących kręgach intelektualnych. Szymborska cieszy się tu taką popularnością, że znany pisarz Roberto Saviano cytował jej wiersz w swoim programie telewizyjnym "Quello che (non) ho" (To, czego nie mam).

No cóż, rzeczywiście mamy tu do czynienia z iście włoską hipokryzją, bo kto zna kulisy włoskiej sceny intelektualnej i polityki dobrze wie, że tygodnik "Panorama" (tak, jak wydawnictwo Mondadori) należy do rodziny Berlusconich, która prowadzi ostatnio wojnę z autorem "Gomorry" - notabene światowy bestseller wydany był przez rodzinne wydawnictwo byłego premiera. Przyczyną wojny z włoskim pisarzem, żyjącym od wielu lat pod ochroną policji, gdyż mafia wydała na niego wyrok śmierci, była wielokrotna krytyka Berlusconiego. Trudno się, więc oprzeć wrażeniu, że "Panorama" opublikowała artykuł o grzechach Szymborskiej tylko po to, aby uderzyć w Roberto Saviano.

Marinetti zakładał bojówki faszystowskie

Włosi lubią wytykać grzechy innych, a zapominają chętnie o swoich. W swoim narodowym panteonie mają również wielkiego poetę, który ma nie całkiem chlubną przeszłość. To Filippo Tommaso Marinetti, ojciec futuryzmu, ale także jeden z intelektualnych popleczników reżimu faszystowskiego. Słynny "Manifest futuryzmu" opublikowany w Paryżu w 1909 roku był szowinistyczną i maskulistyczną gloryfikacją wojny oraz pogardy dla kobiet, i głosił idée fix Marinettiego "Wojna, jedyna higiena świata".

Jak przypomina inny znawca literatury, tym razem włoskiej - Roberto Salvadori, w swoim eseju poświęconym futurystycznemu poecie, w książce "Sylwetki i portrety", która ukazała się w Polsce nakładem Fundacji Zeszytów Literackich - Marinetti umarł pisząc swój ostatni wiersz "Quarto d'ora di poesia della X Mas (Kwadrans poezji X Mas), zadedykowany członkom bojowego elitarnego korpusu pod dowództwem Junia Valeria Borghese, który po zawieszeniu broni we wrześniu 1943 roku wybrał walkę u boku Niemców we Włoskiej Republice Socjalnej, popierającej Mussoliniego i Hitlera.

23 marca 1919 roku, Marinetti wraz z Ducem i setką innych faszystowskich aktywistów zakładali bojówki, które powstały wcześniej niż Odddziały Szturmowe NSDAP i były narzędziem terroru we Włoszech. W 1942 roku, w wieku 65-lat, poeta wyjechał po raz trzeci walczyć na front do Rosji, jako major faszystowskich oddziałów szturmowych "czarnych koszul". Co prawda, już wtedy ze względu na wiek, mniej strzelał, a więcej pisał.

Poeci nie są z kryształu

Wisław
a Szymborska tworzyła peany na cześć Lenina i Stalina, i choć po 1956 roku odcięła się od komunizmu i nawiązała kontakty z paryską "Kulturą" - jak twierdzą jej krytycy - nigdy nie dokonała dostatecznie mocnego aktu skruchy, który pozwoliłby jej oczyścić się z błędów młodości. Znalazła się jednak wśród sygnatariuszy "Memoriału 59" przeciwko zmianom w Konstytucji PRL i wpisaniu do niej kierowniczej roli PZPR oraz wieczystego sojuszu z ZSRR (1975/76). Wystąpiła z Partii Komunistycznej w 1966 roku.

Filippo Tomaso Marinetti pozostał wierny faszyzmowi do końca życia, ale nie zawahał się potępić zarówno nazistowskiej wystawy "sztuki zdegenerowanej" - zorganizowanej w 1937 roku przez NSDAP w Monachium i prezentującej 650 dzieł twórców awangardowych skonfiskowanych w niemieckich muzeach, jak i włoskich ustaw rasowych wymierzonych w Żydów. Również Marinetti był antyklerykałem i chciał "odwatykanić
Włochy ", ale to Szymborska podpisała "Rezolucję w sprawie procesu krakowskiego" i trudno jej to wybaczyć.

My mieliśmy poetkę-komunistkę, Włosi poetę-faszystę. Ich życiorysy nie są kryształowe. Czy jednak z tego powodu mamy przestać czytać Marinettiego i Szymborską - gigantów poezji XX wieku? Czy mamy ich twórczość wyrzucić z programu lektur szkolnych, a ich nazwiska wykreślić z encyklopedii? Chyba nie. Najważniejsze jest przekazać przyszłym pokoleniom całą prawdę o ich życiorysach i nie robić z nich świętych ikon jakiejkolwiek frakcji politycznych lub tarcz, w które należy celować zatrutymi strzałami.

"Strzelanie" Szymborską

A wszystko to, bez konieczności "strzelania" Szymborską w Saviano, bo włoski pisarz też został skazany, jak polscy księża, tyle tylko, że przez mafię na życie w izolacji i pod eskortą.

"Tu leży staroświecka jak przecinek / autorka paru wierszy. Wieczny odpoczynek / raczyła dać jej ziemia, pomimo że trup / nie należał do żadnej z literackich grup. / Ale też nic lepszego nie ma na mogile / oprócz tej rymowanki, łopianu i sowy. / Przechodniu, wyjmij z teczki
mózg elektronowy / i nad losem Szymborskiej podumaj przez chwilę."

Z Rzymu dla polonia.wp.pl
Agnieszka Zakrzewicz

Wislawa Szymborska w Rzymie - Urodziny

Roberto Saviano – więzień Gomorry


„Jestem tylko pisarzem i używam tylko słów. Oni, właśnie tego się boją – słów. Czy to nie jest wspaniałe? Wystarczą słowa aby ich rozbroić, przestraszyć, rzucić na kolana…“

Roberto Saviano

Portal Roberto Saviano
http://www.robertosaviano.it/




Nie ma zbyt wiele do odnotowania w biografii młodego, włoskiego dziennikarza i pisarza, którego wiele osób uważa za bohatera narodowego oraz za najważniejszy symbol walki przeciwko mafii…
Roberto Saviano urodził się w Neapolu, 22 września 1979 roku. Syn lekarza, ukończył filozofię na uniwersytecie neapolitańskim i rozpoczął współpracę jako free lance, pisząc swoje pierwsze artykuły o przestępczości zorganizowanej dla różnych włoskich gazet. W 2006 roku ukazała się jego pierwsza książka pt.: „Gomorra“ – podróż w głąb imperium ekonomicznego neapolitańskiej Camorry, która śni o tym, aby zdominować świat.


„Gomorra“ (powieść, która nie jest fikcją) opisuje fakty – wszystkie zaczerpnięte z życia codziennego i z kroniki kryminalnej. Morderstwa, które Saviano widział jako dziennikarz, rozprawy w jakich uczestniczył, akty sądowe jakie przeczytał, opowieści jakie usłyszał od młodocianych przestępców i dilerów narkotyków oraz od ludzi, którzy dla Camorry pracują w sektorze mody oraz przy ukrywaniu śmieci toksycznych... Fakty, za którymi kryje się jednak niesamowita umiejętność analizy krytycznej mechanizmów przestępczych i ekonomicznych neapolitańskich klanów, które zdominowały Włochy, i w epoce globalizacji rozpościerają swoje wpływy od Chin po Amerykę oraz po kraje Europy Wschodniej – także Polskę…

Książka jest oparta na faktach, ale dzięki swojemu wspaniałemu językowi staje się powieścią – bardzo niebezpieczną, gdyż obnaża prawdę społeczną i polityczną. Opowiada wydarzenia przestępcze i pokazuje dowody zbrodni, popełnionych nie tylko na terytorium zdominowanym przez klan Casalesich. Ujawnia kryminalną mentalność całej Italii… Zmusza do myślenia… także do refleksji o kryminalnej naturze człowieka.
„Roberto Saviano nie tylko „odkrył potwora“, potrafił również – jak nikt – wytłumaczyć potworność. Myśląc o nim, myślę o innym pisarzu, którego bardzo kochałem i który był moim przyjacielem - Leonardo Sciascia. Tak jak Sciascia potrafił opowiedzieć Sycylię i historię jej mafii, tak Saviano jest pisarzem Neapolu, który opowiedział Camorrę.“ – napisał dziennikarz Enzo Biagi, komentując wywiad z Saviano jaki przeprowadził 22 kwietnia 2007 roku, po swoim powrocie do telewizji, po 5-letniej przerwie, i na kilka miesięcy przed śmiercią.


Cena sukcesu

Od momentu publikacji „Gomorry“, która natychmiast stała się bestsellerem (tylko we Włoszech, w pierwszych miesiącach zostało sprzedanych 700.000 egzemplarzy), Roberto Saviano otrzymuje pogróżki. Camorra chce go zabić, za to, że ujawnił jej sekrety, że opowiedział historię, która pozwoliła policji śledczej z Antymafii powiązać koniec z końcem, a z fenomenu lokalnego neapolitańskich klanów uczynił problem narodowy – tak, jak to stało się wcześniej z sycylijską Cosa Nostra, dzięki pracy śledczej sędziów Giovanniego Falcone i Paolo Borsellino.

Od 13 października 2006 roku, młody – wtedy zaledwie 27-letni pisarz – żyje pod ochroną. Jak wygląda takie życie? Śpi w komisariatach, a czasami nawet w więzieniach. Jego rozmowy i spotkania są kontrolowane. Nie ma życia prywatnego – młodości, przyjaciół, miłości… Nie wychodzi do kina, nie spotyka się z kolegami, nie umawia na randki… Żyje jak więzień, bo jest więźniem swojej książki – „Gomorry“, choć tak na prawdę jest więźniem Camorry, która boi się jego słów, której zaszkodziły słowa…

„Myślę o urodzinach, które obchodziłem, od kiedy mam eskortę – w tym dniu jestem trochę bardziej nerwowy, smutny i przede wszystkim samotny. Myślę, że już nigdy nie będę mógł obchodzić urodzin w moim domu, że nigdy nie będę mógł postawić nogi na mojej Ziemi…“ – Saviano napisał 22 września 2008 roku, w dzień swoich urodzin, w długim artykule „List do mojej Ziemi“, opublikowanym przez dziennik La Repubblica, po ostatnich tragicznych wydarzeniach w Castelvolturno, gdzie zabito sześciu czarnoskórych emigrantów.

W ciągu ostatnich dwóch lat, książka „Gomorra“ stała się sukcesem światowym i została wydana w 43 krajach. Jest na pierwszych pozycjach bestsellerów literackich w Niemczech, Holandii, Belgii, Hiszpanii, Francji, Finlandii, Litwie. We Włoszech została sprzedana już w 1.800.000 egzemplarzach. W tym roku została zaadoptowana jako sztuka teatralna (zrealizowana także dla potrzeb teatru telewizji), a znany neapolitański reżyser Matteo Garrone, nakręcił film na jej podstawie, który we Włoszech wszedł na ekrany w maju 2008 roku oraz otrzymał nominację do Oscara jako najlepszy film włoski. We włoskich kinach obejrzało go blisko 2.000.000 widzów…
„Wiele razy przeklinałem moją książkę, która zmieniła moje życie na gorsze. Myślę jednak, że w końcu miałem niezwykły przywilej – poprzez nią mogłem przeciwstawić się władzy, w jej wszystkich formach…“ – powiedział Saviano w rozmowie z Enzo Biagim.


Chcą go zabić…

Samotność jest najwyższą ceną jaką Saviano zapłacił do tej pory. Kiedy „Gomorra“ zaczęła odnosić sukces – sprzedawcy poprosili, aby młody pisarz nie kupował już niczego w ich sklepach. Później były głuche telefony i anonimowe listy z pogróżkami. W końcu nikt nie chciał wynająć mu mieszkania w Neapolu i prowincji… Kiedy minister lewicowego rządu – Giuliano Amato, przyznał pisarzowi eskortę – Camorra pozbawiła go już domu, rodzinnego miasta, rodzinnej ziemi…

W marcu 2008 roku, podczas procesu Spartacus (wielki proces neapolitańskiej Camorry) – adwokat bossów Antonia Iovine i Francesca Bidognettiego z klanu Casalesich – oskarżył o manipulację świadków koronnych, wymieniając w sali sądowej trzy nazwiska: Raffaele Cantone (młody prokurator, który od lat jest chroniony przez policję), Rosaria Capacchione (dziennikarka gazety „Il Mattino“ z Caserty, prowadząca kronikę sądową) oraz Roberto Saviano. To było jasne i otwarte ostrzeżenie, że Camorra uważa ich za swoich śmiertelnych wrogów.

14 października 2008 roku, jeden z ważnych świadków koronnych – Carmine Schiavone, kuzyn bossa Francesco Schiavone (pseudonim Sandokan), którego Roberto Saviano opisał w książce „Gomorra“ – ujawnił policji, że istnieje plan, mający na celu dokonanie zamachu w wielkim stylu na pisarza neapolitańskiego, który ma nastąpić do końca 2008 roku. Camorra chce wysadzić w powietrze Roberta Saviano – tak, jak Cosa Nostra zrobiła to z sędziami Falcone i Borsellino w 1992 roku. Były mafiozo z klanu Casalesich, odwołał później swoje deklaracje.

23 października 2008 roku, w Castelvolturno – w samym sercu feuda klanu Casalesich, na murach pojawiły się pogróżki śmierci pod adresem prezydenta Francesco Nuzzo, dziennikarki Rosarii Capacchione, pisarza Roberto Saviano oraz hasła „Viva la Camorra!“, „Viva Setola!“ (nieuchwytny boss), „Świadkowie koronni to zdrajcy!“
Trumna z nazwiskiem Roberta Saviano namalowana na murze – to więcej niż pogróżka. W języku mafijnym to wyrok śmierci…
Słowa są groźne jak karabin maszynowy – mogą śmiertelnie zranić. Na słowa Roberto Saviano – Camorra odpowiedziała słowami, które brzmią jak seria z kałasza…

Nie zostawiajmy go samego

Podczas konferencji prasowej, mającej miejsce kilka dni temu – Roberto Saviano oświadczył, że chce opuścić Włochy. „Uważam, że mam prawo do przerwy. Przez długi czas myślałem, że ulec pokusie wycofania się, nie jest dobrym pomysłem – nie jest przede wszystkim rzeczą inteligentną. Ale zrezygnować z siebie samego, poddać się woli osób, którymi gardzisz za to czym są, jak żyją, jak działają - być ich więźniem, być więźniem mojej książki, więźniem strachu i sukcesu – nie mogę. Mam w dupie sukces. Chcę żyć. Chcę mieć dom. Chcę zakochać się, pić piwo w barze, kupować książki w księgarni. Chcę spacerować, opalać się, moknąć na deszczu, spotykać się z moją matką bez strachu. Chciałbym mieć wokół siebie przyjaciół, aby rozmawiać z nimi o rzeczach zwyczajnych, nie musząc mówić ciągle i wyłącznie tylko o sobie – jakbym był człowiekiem chorym śmiertelnie. Kurwa! Mam dopiero 28 lat! I chcę jeszcze pisać, pisać, pisać – bo to jest moja prawdziwa pasja i moja siła. Ale żeby pisać – muszę zanurzyć ręce w rzeczywistość, wytrzeć ją o siebie, czuć jej zapach i pot, a nie żyć jak w kabinie hiperbarycznej, w komisariacie policji – raz tutaj, raz dwieście kilometrów dalej, przesuwany jak paczka, nie wiedząc nigdy, co mnie czeka. W stanie niepewności i niestabilności, który nie pozwala mi myśleć. Czasami łapię się na tym, że powtarzam w myślach tylko jedno zdanie: oddajcie mi moje życie!“

Wiadomość o tym, że Camorra chce zabić Roberta Saviano wywołała falę protestów i solidarności na całym świecie. Sześciu noblistów (Dario Fo, Michaił Gorbaczow, Gunter Grass, Rita Levi Montalcini, Orhan Pamuk i Desmond Tutu), podpisało apel do rządu włoskiego, aby zrobił wszytko by chronić pisarza oraz dołożył wszelkich starań, aby pokonać Camorrę, podkreślając, że problem przestępczości zorganizowanej nie dotyczy tylko Saviano, ale jest problemem wszystkich. Obywatele kraju demokratycznego nie mogą tolerować faktów opisanych w książce - i tego, że dzieją się one w Europie. Pisarz nie może być skazany za odwagę, z jaką przeciwstawił się mafii.

Apel został również podpisany przez innych noblistów, pisarzy, intelektualistów: Jonathan Franzen, Javier Marías, Jonathan Safran Foer, Jonathan Lethem, Martin Amis, Chuck Palahniuk, Nathan Englander, Ian McEwan, Hans Magnus Enzensberger, José Saramago, Elfriede Jelinek, Wisława Szymborska, Betty Williams, Lech Wałesa, Paul Auster, Siri Hustvedt, Peter Schneider, Colum McCann, Patrick McGrath, Cathleen Shine, Junot Diaz, Tahar Ben Jelloun, Taslima Nasreen, Caro Llewelyn, Ingrid Betancourt, Adam Michnik, Claudio Magris.
Media zagraniczne (El País, Le Nouvel Observateur, Courrier International, Al Arabija, Cnn), nagłośniły apel, a wiele osób prywatnych z całego świata, wyraziło swoją solidarność z Roberto Saviano, wysyłając do niego mail. Włoskie radio Fahrenheit zorganizowało maraton głośnego czytania „Gomorry“, który przerodził się w zbiorową recytację tekstu, trwającą osiem godzin, w Domu Pamięci i Historii w Rzymie, na Zatybrzu. Wiele włoskich miast zaoferowało obywatelstwo honorowe dla pisarza.

„Nie zostawiajmy Saviano samego tak, jak Falcone i Borsellino. Tu nie są potrzebne apele noblistów i solidarność pisarzy. Potrzebna jest interwencja organów Państwa, ponieważ akurat w tym przypadku zna się nawet nazwiska i adresy, tych którzy grożą pisarzowi śmiercią. Chodzi o to, by wreszcie zainterweniować…“ – w obronie Roberta Saviano i przeciwko mafii, publicznie zabrał głos także Umberto Eco.
Niestety – tym, którzy znają dobrze Włochy - nasuwa się gorzka refleksja, również w obliczu deklaracji aktualnego ministra spraw wewnętrznych Roberta Maroniego, który w odpowiedzi na presje napływające z całego świata stwierdził: „Roberto Saviano nie jest jedynym symbolem walki z mafią, lecz jednym z wielu“.
Owszem – również sędziowie Falcone i Borselino są symbolami walki z mafią, o których nie można zapominać. Roberto Saviano jest jednak w tej chwili – jedynym, ŻYWYM symbolem… jakim Włochy mogą się poszczycić…

© AGNIESZKA ZAKRZEWICZ, 2008